Zamówienie hot-dogów na Mount Everest: czy himalaizm komercjalizuje się? Rozmowa z himalaistą Piotrem Snopczyńskim

wtorek, 2.7.2024 20:13 549 0

Czy Amerykanie pod Mount Everestem mają ekspresy do kawy i hot-dogi na zamówienie?  Jaką przyszłość przewidział najwyższy lama w klasztorze w Nepalu? Czy Adam Bielecki i Artur Małek mogli wrócić po współtowarzyszy podczas wyprawy na Broad Peak? 
Rozmowa z alpinistą i himalaistą Piotrem Snopczyńskim, który przez  dwadzieścia pięć lat organizował Dni Gór w Świdnicy.  

 

Urodził się w Świdnicy. Po studiach na Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu pracował w I Liceum Ogólnokształcącym jako nauczyciel wychowania fizycznego (lata 1974-1978). Organizował zimowiska, uczył młodzież jazdy na nartach i pływania. Współorganizował wycieczki w góry. Był współorganizatorem ligi międzyszkolnej w piłce siatkowej, lekkoatletyce, piłce ręcznej i nożnej. 
W połowie lat siedemdziesiątych zaczął działać w Górskim Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym. Był ratownikiem zawodowym, szkoleniowcem oraz zastępcą naczelnika w grupie wałbrzysko-kłodzkiej. Działał w Radzie Naczelnej GOPR. Jako starszy instruktor GOPR szkolił ratowników górskich, strażaków, wojsko, straż graniczną oraz wszystkie służby specjalne w Polsce w zakresie wspinaczki skalnej, jaskiniowej, letniego i zimowego ratownictwa z powietrza (z użyciem śmigłowców), przepraw wodnych i nauki jazdy na nartach. Jest honorowym członkiem Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, należy też do Klubu Wysokogórskiego we Wrocławiu.
Od połowy lat siedemdziesiątych wspinał się w Sokolikach, Tatrach, Kaukazie, Tienszan, Ameryce Południowej, Alpach, Himalajach i Karakorum. Brał udział w 25 wielkich wyprawach Himalaje i Karakorum. Był uczestnikiem siedmiu wypraw narodowych, w tym czterech narodowych wypraw zimowych. Uhonorowany tytułem Zasłużony dla miasta Świdnicy, odznaczony Medalem za Męstwo i Odwagę za akcję ratunkową podczas powodzi w 1997 roku latając helikopterem jako instruktor, a także nagrodą Fair Play za akcję na Nanga Parbat w 2018 roku oraz Złotą Odznaką za zasługi dla Dolnego Śląska i wieloma innymi z GOPR-u i działalności sportowej.

Sportowe ubranie i sylwetka to pana znak rozpoznawczy. Widzę też akcenty wschodnie. Ma pan naszyjnik z Buddą, na przegubie dłoni bransoletę z symbolami hinduizmu. To efekt podróży w najdalsze zakątki świata?
Podczas wypraw zwiedziłem wiele krajów. Podróżowanie rozumiane jako kontakt z ludźmi przez poznawanie ich kultury, architektury, religii, poszerza światopogląd. Bransoleta zawiera hinduistyczne znaki, które mają działać energetycznie pozytywnie. Miałem kontakt z wieloma wspaniałymi guru. Każda wyprawa do Nepalu wiąże się z obrzędem modlitewnym - pudżą i odwiedzinami w klasztorach. W 1991 roku, przed wejściem na Mount Everest zwiedzaliśmy Tengboche, największy buddyjski klasztor w Nepalu. Pierwszy raz miałem tam kontakt z najwyższym lamą. Zrobił na mnie ogromne wrażenie. O każdym uczestniku wyprawy mógł wiele powiedzieć tylko na niego patrząc. Zapewnił nas, że wszyscy wrócimy i jeszcze się z nim spotkamy. On to wiedział. Mnisi mają możliwość sterowania swoimi procesami życiowymi, rozumieją przepływy energii, a poprzez jogę i różnego typu techniki panują nad swoim umysłem i oddechem. Szerpowie nie wyjdą w trasę bez wymodlenia, bez uproszenia góry. Jak mówią w buddyzmie, świat kończy się każdego dnia. Dzisiaj kończy się dzień i coś przemija. Według filozofii buddyzmu codziennie jesteśmy inni i wszystko się zmienia. Podobnie podczas wyprawy w Karakorum z Alkiem Lwowem usiedliśmy kiedyś, by odpocząć po wspinaczce na Rakaposhi (7789 m. n.p.m.), a z domu obok wyszedł do nas pan i zaprosił nas do siebie. Pytaliśmy, dlaczego nas zaprasza. Odparł, że jesteśmy tam, ponieważ Allah chciał, żebyśmy usiedli pod jego domem, więc nas zaprasza na herbatę z mlekiem i solą. Ugościł nas. Uważał, że to jego obowiązek. Allah go wybrał i to miało się zdarzyć. Otwarcie się na inne kultury zmienia życiową perspektywę. Niektórzy podróżując jeżdżą tylko do kurortów, spędzając czas zamknięci w hotelowej przestrzeni. Widzi się w innych krajach też złą politykę, niesprawiedliwość, biedę ludzi, biedne rodziny, okaleczone dzieci, które żebrzą i nie mają co jeść, wykorzystuje się dzieci do pracy, nie ma tolerancji, nie szanuje się kobiet.

A jak pana zmieniły wyprawy? Jakim stał się pan człowiekiem?
Wyprawy w Himalaje to szkoła życia. Chcesz poznać człowieka, zabierz go w góry. Będąc w takich trudnych warunkach, na przykład przez trzy i pół miesiąca pod K2 w parę osób, trzeba sobie radzić. Zmienność pogody, zmienność sytuacji, różne zagrożenia. Poznaje wtedy ludzi, pojawia się przyjaźń, czasem w skrajnych sytuacjach wrogość. Nawet niewymyta, zatłuszczona łyżeczka mogła stanowić problem. Myło się ją w zimnej wodzie pozyskanej z lodu. Moczenie rąk powodowało pękanie palców. Jeżeli ktoś się nie dostosował, liczył, że inni zrobią to za niego pojawiał się konflikt. Ważna jest współpraca. Drobiazg może spowodować, że ktoś nie przeżyje. Jeżeli idziemy w trzy osoby, to gdy ktoś zawróci i nie doniesie na przykład masztów do namiotów, to swoim działaniem narażają kolegów na niebezpieczeństwo, a nawet na utratę życia. Kiedy nie ma ognia, nie stopi się lodu i nie ma picia. Łańcuch zależności. Każdy musi współpracować. Andrzej Zawada zawsze otaczał się na wyprawach sprawdzonymi ludźmi, do których miał zaufanie. Czasem ktoś próbować coś przeforsować, ale był nieugięty.

Wyczuwał ludzi?
Wyczuwał i proponował wyjazd. Ja także w ten sposób znalazłem się kierowanej przez niego wyprawie. Zaprzyjaźniliśmy się. Czasem na wyprawach wysokogórskich wychodzi z człowieka charakter, jak z Denisa Urubko na zimowym K2.

Zawiódł się pan kiedyś na ludziach w takich ekstremalnych warunkach górskich?
Wychodzę z założenia, że najważniejsza jest rozmowa, podobnie jak w życiu codziennym rozwiewa problemy. Każdy musi powiedzieć o swoich problemach na wyprawie. Nie przespałeś nocy, męczy cię choroba wysokościowa, boli cię głowa, masz klaustrofobię, chcesz coś innego zjeść, powiedz o tym. Nie ma tam miejsca na granie macho. Potem taki ktoś zostawał albo zawracał i wszyscy cierpieli, bo miał akurat potrzebne innym rzeczy. Komunikacja pełni kluczową rolę.

Z drugiej strony zdarza się, że w ekstremalnych warunkach, gdy pojawia się rywalizacja sportowa i spełnianie życiowych marzeń o zdobyciu szczytu, ludzie zaczynają grać na siebie. Sporo dyskusji wywołała śmierć Macieja Berbeki i Tomasza Kowalskiego przy wejściu na Broad Peak w 2013 roku. Zarzucano brak współpracy wspinaczom, którzy zeszli do obozu.
Znam całą historię, oficjalnie nie mogę wielu rzeczy powiedzieć, rzeczywistość jest bardzo brutalna. Zima w Karakorum jest trudniejsza niż w Himalajach. Rok wcześniej byłem na zimowej wyprawie na Broad Peak, poza tym trzy razy w lecie. Znam tę górę, niemal każdy jej metr. Jeśli wchodzi się zimą na wierzchołek, nie ma takiej wyprawy, że jeden drugiego prowadzi za rękę albo idzie jeden za drugim. To się nie zdarza. Każdy ma inny organizm, ktoś przejdzie dany odcinek w godzinę, ma lepszą wydolność, jest lepiej przygotowany, inny pokonuje ten sam odcinek trzy godziny. Każdy idzie więc swoim tempem, jednak wszyscy mają radia, apteczki życia i bezpośredni kontakt, bo w bazie jest cały czas nasłuch. Takie komunikacje między sobą. Jeżeli podczas tamtego podejścia Małek z Bieleckim weszli na wierzchołek, to oni nie weszli jak na Wielką Sowę, tylko walczyli o przetrwanie. Wracając myśleli, żeby wrócić i przeżyć. Po powrocie do obozu trzeciego nie było możliwości, żeby zawrócili. To po prostu fizjologicznie nieosiągalna sprawa. Powyżej ośmiu tysięcy wszystko jest kwestią czasu. Traci się ogromną ilość energii. Nie bierze się jedzenia. Tam bierze się minimum. Litr picia, wrzuca się dwa, trzy batony, jakieś ze dwa żele. Z obozu czwartego do wierzchołka Broad Peak i na dół idzie się średnio od piętnastu do dwudziestu godzin, często wieje silny wiatr uniemożliwiający utrzymanie równowagi. Powyżej siedem i pół tysiąca to jest jest tylko trzydzieści procent tlenu, człowiek przez wyczerpanie może zatracać wrażliwość, a zdolność myślenia może być ograniczona. Obserwowałem różne zachowania ludzi na wysokości. Nieraz trzeba być brutalnym, by kogoś sprowadzić, bo na skutek zmęczenia i niedotlenienia ktoś potrafi powiedzieć, że mu już wszystko jedno i żeby mu dać spokój. Wtedy trzeba trochę nim potrząsnąć, pobudzić do działania. Szarpnąć, coś podać i nawet uderzyć w kask, żeby się opanował. Pojawia się pytanie: od jakiej wysokości kończy się moralność, a zaczyna świadomość, że jeśli poświęcę się drugiej osobie, to zostanę z nią w górach. Podczas wypraw uczestniczyłem w siedmiu akcjach ratunkowych w Himalajach i Karakorum. Będąc ratownikiem górskim zawsze zawsze starałem się pomóc ludziom w miarę możliwości i niosłem pomoc.

Jak bardzo zmieniły się warunki uprawiania himalaizmu od czasów, kiedy pan zaczynał?
To jest przepaść. We wszystkich wyprawach musieliśmy poręczować w 3-4 km lin, sami wynosić jedzenie, namioty, rozbijać bazy, poszczególne obozy. Teraz można wpinać się w poręczówkę już w bazie, namioty są wynoszone przez szerpów lub tragarzy wysokościowych. Bierze się tylko jedzenie, kamery, parę rzeczy i idzie na lekko. Kiedyś musieliśmy działać sami, ale miałem satysfakcję z czysto sportowego wyjścia. To było wspinanie się w warunkach skrajnych, trudnych, nie w takim komforcie jak obecnie, kiedy zapłaci się 100 tysięcy dolarów i w bazie jeszcze można mieć telewizor. Niektórzy, jak na przykład Amerykanie, mają pod Everestem swoje kuchnie wyposażone w ekspres do kawy, codziennie śmigłowcami dowożone jest świeże mięso, ryby, czy hot dogi na zamówienie. Śpią na kanapach, mają ogrzewacze, promienniki w namiotach. To nie jest wspinanie, raczej turystyka kwalifikowana. Osiągnięcia z moich czasów, a obecnych nie mają żadnego porównania. Na pewno poprawiło się bezpieczeństwo, ale wyprawy komercyjne pogorszyły sytuacje międzyludzkie. Uczestnicy tych wypraw widząc umierającego człowieka idą dalej, bo słono zapłacili za wyjazd. 

Są jeszcze obszary nieskomercjalizowane?
W Karakorum jest inaczej niż w Himalajach. Na K2 od strony północnej nie ma zbyt wielu wypraw. Tereny są bardzo trudne, trzeba mieć swoich tragarzy, którzy wniosą sprzęt na 5200 m. W Himalajach rejon Kanczenzongi nie jest jeszcze zdeptany.

Ma Pan taką górę, której Pan nie zdobył lub się z nią nie jeszcze zmierzył?
Chciałbym pojechać jeszcze na Denali, najwyższy szczyt Ameryki Północnej, w latach 1896–2015 nazywany Mount McKinley. Wróciła historyczna nazwa tej góry, co uważam za dobry kierunek. Podobnie powinna być w obiegu Czomolungma, nie Mount Everest czy Czogori zamiast oficerskiej nazwy K2. Do Denali przymierzałem się wiele razy, mam nadzieję, że tam dotrę.

Jaka była dla pana najbardziej trudna, ekstremalna sytuacja w górach? Czy czuł pan kiedyś, że jest na granicy życia i śmierci?
Przebywając w górach wysokich trzeba zdawać sobie sprawę, że można nie wrócić. Zawsze podpisuje się papiery kto się ma zająć taką osobą, kto ma kontakt. Brutalna rzeczywistość. Teraz jest łatwiej, jest łączność bezprzewodowa, lepszy sprzęt, żywność, no i śmigłowce, które mogą zabrać, kiedy się zapłaci. Wiem, jak to jest być samemu w górach wysokich. Zdarzały się sytuacje, kiedy trzeba było przetrwać noc na wysokości, wracamy, a tam nie ma już namiotu. Urywały się poręczówki, nigdy na szczęście nie poleciałem. Bardzo dużo szczęścia miałem z Jędrkiem Bargielem na Śnieżnej Panterze. Nagle zaczął toczyć się z góry większy kamień. Schyliłem się, żeby przeczekać i zostałem uderzony poniżej głowy w plecak kamieniem, który leciał z 600 metrów. Wszystko, co miałem w plecaku, zostało zgniecione.

Plecak przyjął uderzenie?
Gdybym dostał w kask, nie rozmawialibyśmy. Kiedy wiatr wieje ponad 100 km na godzinę i nocuje się w trudnym miejscu, nikt nie śpi, wszyscy trzymają maszt, bo jego pęknięcie spowoduje rozerwanie materiału, a odczuwalna temperatura jest minus 60 i człowiek, nie będąc ubrany, przygotowany do ewakuacji, po prostu nie ma możliwości przeżyć. Zimą na Broad Peak porwało nam sześć namiotów, mimo że je obciążaliśmy, chowaliśmy w szczeliny. Zdarzały się sytuacje, kiedy wszystkie liny zostały poniszczone, porwane i trzeba było sobie radzić przy zejściu w nocy. Kiedyś na K2 mieliśmy dużo szczęścia. Musieliśmy zejść do bazy, bo w obozie pierwszym nie było namiotu. Śnieg lepił się nam do raków. Robią się wtedy buły, które odbija się czekanem. Szedłem pierwszy i ode mnie poleciała taka oderwana od buta gruda, zaczęła się toczyć w dół. Nagle zaledwie 10-15 metrów przed nami oberwała się cała ściana na szerokości 300 metrów. Stanęliśmy jak wryci, niewiele brakowało, mogliśmy zginąć. Na Nanga Parbat w zimie zeszła kamienna lawina, wiał tak silny wiatr, że nie było jej słychać. Kamienie uderzyły w nogę Ryśka Pawłowskiego, miał otwarte złamanie. Musieliśmy dojść z nim do obozu pierwszego, gdzie czekał lekarz, ale w nocy spadło półtora metra śniegu. Zrobiliśmy prowizoryczny środek transportu z deski snowboardowej i schodziliśmy całą piątką. Rysiek Pawłowski nie chciał, żeby go transportować, ponieważ, jeśliby doszło do oberwania, to nie żyjemy. Musieliśmy zejść, nie mieliśmy tam już dużo jedzenia, a sypało cały czas. Zeszliśmy trudnym żlebem, później poszliśmy w trawę i zostaliśmy na noc. Na tej samej wyprawie z Ryśkiem Pawłowskim byliśmy w pierwszym obozie, namiot rozbiliśmy nieco wyżej. Po zejściu lawiny namiot został uszkodzony i kolejni uczestnicy wyprawy zamiast przenieść go w bezpieczne miejsce, wykopali jamę śnieżną i włożyli w nią namiot. Kiedy ponownie przyszliśmy do obozu pierwszego, z Ryśkiem Pawłowskim weszliśmy do tego namiotu, a Piotr Konopka spał na zewnątrz. W nocy zeszła kolejna lawina i nas zasypała. Udusilibyśmy się, gdyby Piotrek nas nie odkopał.

Uratował wam życie.
Nawet nie wiedzieliśmy, co się stało, bo jak nie ma tlenu, człowiek po prostu zasypia.

Najtragiczniej było podczas wejścia na Gasherbrum II, kiedy stracił pan palce u stóp.
Pchało mnie do przodu marzenie o zdobyciu pierwszego w życiu ośmiotysięcznika. Nie miałem wtedy jeszcze doświadczenia i doszło do odmrożenia. Przy wejściu na Gasherbrum II wiatr wiał z prędkością 80 km na godzinę przy temperaturze minus 30 stopni. Przy walce o przetrwanie organizm odrzuca krążenie zewnętrzne, skupia się na utrzymaniu przy życiu. Nawet nie wiedziałem, że mam odmrożenia. Zorientowałem się w bazie dopiero po dwudziestu godzinach od zejścia. Konieczna była amputacja wszystkich palców u stóp. Nie było wówczas goretexów, materiałów oddychających. Mieliśmy najnowsze plastikowe buty wspinaczkowe. Przy dwudziestu stopniach poniżej zera z dużego buta robił się but o jedną czwartą mniejszy i ściskał nogę. I nie wszyscy zdają sobie sprawę, że to tlen jest najważniejszy w różnych sytuacjach, przy obrzękach mózgu i problemach płucnych, ale jednocześnie warto wiedzieć, że jeśli ktoś używa tlenu na wysokości, to jakby był o dwa tysiące metrów niżej bez tlenu. Powyżej siedmiu tysięcy jest bariera śmierci.

Czy w takich sytuacjach jest miejsce na strach, lęk, czy raczej człowiek musi działać automatycznie, zadaniowo?
Automatycznie. Pewnego razu przeżyliśmy kamienną lawinę stojąc na środku żlebu. Nie sposób przewidzieć, gdzie polecą kamienie toczące się 300-400 metrów nad nami. Kiedy byliśmy na zimowym Makalu, urwało się całe zbocze i zasypało lodowiec na szerokości gdzieś dwóch kilometrów. Takich przypadków było wiele, nieraz do nich wracam myślami. Nie o wszystkich sytuacjach moja żona wie.

No właśnie, a jak to jest, bo pan wychodził w góry i zawsze trzeba było się liczyć z tym, że można nie wrócić, a w domu zostają bliscy, którzy pewnie się martwią i myślą. Dziennikarz Wojciech Jagielski, wyjeżdżał na wojny, konflikty zbrojne, a tymczasem jego żona, która zostawała w domu, miała PTSD. Napisała o tym książkę.
Na wyprawie staram się mieć jak najmniej kontaktów z rodziną. Pojechać, zdobyć górę albo nie zdobyć i wrócić. Każdy kontakt z najbliższymi powoduje, że zaczyna się myśleć o niebezpieczeństwie, wrócę czy nie wrócę. Jeżeli ktoś zdecyduje się pojechać, to bezpieczniej jest zamknąć temat i wrócić. Bo gdy zaczynają się rozmowy z najbliższymi, zaczynają kiełkować myśli: faktycznie nie pójdę?

Przynosi się ich niepokój.
Zdecydowanie się przenosi. Nigdy podczas wyjazdu nie mówiłem mojej żonie o trudnościach i żona też nie mówiła, że ma problemy w domu. Wyszliśmy z założenia, że lepiej mówić o pozytywach i ograniczyć kontakty. To bezpiecznie dla obu stron.

Jak najbliżsi to znosili?
Od czasu kiedy się odmroziłem moja żona przechodziła wielkie stresy podczas wyjazdów. Nieraz od czasu do czasu wspominam jej o paru rzeczach, o których nie mówiłem wcześniej. Może to lepiej, że nie wiedziała. Zdrowiej się wtedy żyje.

Zostawił Pan to dla siebie, sam Pan to niósł, nie obarczał najbliższych tymi ekstremalnymi przeżyciami?
To chyba najrozsądniejsze podejście.

Niektórzy ludzie zastanawiają się: po co oni tam wchodzą, ryzykują to życie, po co?
Na każdym festiwalu i spotkaniu padają takie pytania. Po co są w ogóle sporty ekstremalne? Warto podkreślić, że przebywając tam poznajemy także ludzi, kulturę, religię, architekturę, środowisko, fotografujemy, tworzymy filmy, jesteśmy bazą doświadczalną na wysokości, dobrą bazą dla psychologów, fizjologów, kardiologów, mieliśmy wielokrotnie badania na wysokościach i możemy pokazać innym, którzy nie mogą pojechać, jak wygląda teren, zachęcić ich do wycieczkowania, nie do wspinania, do fotografowania, do kręcenia filmów, do przebywania w środowisku górskim i nie tylko górskim, bo jak mówimy, to mówimy też o spędzaniu takim wolnego czasu w formie rekreacji. Zachęcamy, testujemy sprzęt. Jesteśmy kimś w rodzaju królików doświadczalnych, później wszystko ma znaczenie: rodzaj zamka, puchu, kieszeni, plecaków, butów, bielizny, systemy zabezpieczeń, typy latarek, oświetlania, systemów łączności, wyżywienia (liofilizaty, odżywki). To wszystko powoduje, że jesteśmy ludźmi, którzy wprowadzili na ten rynek wiele udoskonaleń.

Jak wygląda życie, nie świat, ale życie z ośmiotysięcznika? Bo świata czasami nie widać ze względu na różne warunki pogodowe. Ale co się wtedy czuje?
Sporo rozmawiamy z ludźmi, którzy mają wielkie pieniądze i mówię każdemu dyrektorowi, prezesowi, którzy zarządzają wielkimi firmami, żeby pojechali na trekking dwa, trzy tygodnie, żeby przeżyć trochę więcej adrenaliny. Przeżywając różne niedogodności, obciążenia, doświadczając maksymalnego zmęczenia, zagrożeń, stresu, człowiek wraca na dół i nie zwraca uwagi na drobiazgi. Gdybyśmy rozdrabniali się na wyprawie, to wszyscy byśmy się pozabijali i nie wrócili. Trzeba mieć tą piramidę rzeczy najważniejszych, a później skupić się, co należy w pierwszej kolejności zrobić. W związku z tym każdy, kto zarządza firmą powinien też zacząć od najważniejszych rzeczy, by zrozumieć, co jest naprawdę ważne.

Ale góry też uczą...
Przede wszystkim tego, kim tak naprawdę jesteśmy w starciu z naturą. Poznaje się charaktery ludzi, ale także uczy podejmowania nieraz w bardzo krótkim czasie szybkich decyzji. Skrajnych decyzji, które dopiero potem okażą się trafne lub nie. Ponadto góry pozwalają się bardziej zorganizować. Uczą uważności i odpowiedzialności, bo jeśli źle rozbiję namiot, to mi go wiatr zabierze i zginę.

Przez 25 lat organizował pan w Świdnicy Dni Gór. Czemu się skończyło?
Mogę odpowiedzieć, że góry są poza dobrem i złem. Dlatego tym stwierdzeniem zakończyłem Dni Gór. Gdybym napisał książkę, byłaby bestsellerem w Świdnicy.

A napisze Pan?
Namawiają mnie. Jakoś się nie mogę zorganizować w tym wszystkim. Moją pasją jest sport i góry, udało mi się je obie połączyć. Prowadziłem zajęcia judo, jestem trenerem drugiej klasy, zajęcia z piłki ręcznej, jestem też instruktorem narciarstwa. Podczas trwających tydzień Dni Gór chciałem pokazać moje wyjazdy, trochę innego świata. Zapraszałem do Świdnicy ludzi, by opowiadali o swoich przeżyciach, pokazywali filmy, fotografie. Sam zacząłem też nakręcać materiały filmowe i fotografować. Ale zapraszałem nie tylko ludzi gór. Próbowałem pokazać, że można być w górach, a niekoniecznie trzeba się wspinać. Prezentowaliśmy sporty związane z rekreacją - rowery, kajaki, żagle. Ważny był blok Świdniczanie dla Świdnicy, ktoś z mieszkańców był na rowerze na Węgrzech, ktoś inny na spływie kajakowym.

Zarażanie pasją, pokazywanie możliwości. Czasami ludzie boją się lub nie wiedzą jak się zorganizować.
A tutaj ściągali swoich znajomych, rodziny i prezentowali się. Na przykład Ania Milewska przyjeżdżała ze swoją poezją, potem sprowadziła aktorów, którzy poezję gór recytowali w teatrze. Śpiewały grupy Pod Budą i Stare Dobre Małżeństwo, tańczyły zespoły hinduskie, były występy taneczne zespołu Tatanka czyli Bizony z Ameryki Południowej. Wielokulturowość, tolerancja, dialog. Czuję satysfakcję, że przez ćwierć wieku mogłem się dzielić z ludźmi pasją, która stanowiła dla mnie sens życia.

Tekst i foto: Aneta Pudło-Kuriata

Dodaj komentarz

Komentarze (0)