Przedsionek piekła

środa, 12.2.2020 09:40 3224 0

Daj się porwać światu, w którym technologia, zamiast pełzać, pomknęła naprzód.
Ameryka alternatywnego XIX wieku.
Na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych znajduje się miasto Exmore – betonowa dżungla wieżowców, ciężkich fabryk i mrocznych zaułków. A pośrodku tego sztucznego tworu stoi potężna elektrownia, której źródłem energii jest technologia trzymana w głębokiej tajemnicy.
Staruszek Andrew Milton spędza czas w szpitalu psychiatrycznym, na oddziale dla skazańców o szczególnie niebezpiecznym rodowodzie. Kathleen Turner trzymana w zamknięciu jak zwierzę czeka, aż nastąpi jej smutny koniec. Janusz Szewczyk, nastoletni syn polskich emigrantów, stara się przetrwać w niebezpiecznych dokach Exmore.
Cała trójka jeszcze nie wie, w jaki sposób niepowstrzymana fala wydarzeń powiąże ich losy. Szaleni naukowcy, okaleczeni pacjenci, szpitale psychiatryczne, tajne laboratoria i osobnicy nazywający siebie bogami naukowcami.

O autorze:



Tomasz Kaczmarek - rocznik 1982. Poznaniak z urodzenia i wyboru. Łysiejący i marudny. Uzależniony od pisania. Publikuje od 2005 roku w czasopismach i antologiach. Ma na koncie własny zbiór opowiadań, a w planach kilka odjechanych powieści. Uwielbia muzę, która mieli mózg na papkę, dobre seriale i książki. Je niezdrowo, choć wie, że nie powinien. Żłopie kawę jak nawiedzony. Nienawidzi palenia, co uważa za jedną ze swoich nielicznych zalet. 





               Fot. Tomasz Kaczmarek


Fragment:

Exmore. Wenecja Nowego Świata. Pulsujące naczynie pompujące krew do serca Ameryki. Narośl wyrosła wokół podarunku bogów naukowców. Prawdziwa stolica zachodniej półkuli. Jedno z kilku miejsc na ziemi, które przyciąga ludzi bardziej niż drapieżnika zapach krwi. Choć jedno drugiego nie wyklucza, więc można spotkać tutaj wielu polujących na kolejną ofiarę.

Janusz trzepnął Karola w ramię. Chłopak spojrzał na towarzysza i czekał na rozkaz. Otrzymał go. Krótki gest dłoni, machnięcie i wykrzywione palce. Ruszył wzdłuż skrzyń i po chwili zniknął między tymczasowym składowiskiem zboża a kupą gruzu pozostałą po starym silosie. O wypadki w dokach nie było trudno, a miejsc katastrof zawsze pilnowano słabiej od reszty. Ochroniarze nie przepadali za rejonami, które słabo znali. Poza tym nie byli zainteresowani ochroną sterty cegieł, powyginanych drutów i spękanego kamienia. Na takie okazje czyhały Orłyalbo inne bandy. W oddali pracowały wysokie dźwigi, widać było wypukłe dachy magazynów, opasłe cielska sterowców, potężne statki handlowe unoszące się na wodzie – pękate krowy pełne dóbr wszelkiego rodzaju. W takim miejscu zawsze można było trafić na kogoś lub coś godnego uwagi.

Przybiegł Tadeusz. Szepnął Januszowi na ucho parę słów. Herszt bandy uśmiechnął się i odparł coś, posyłając tamtego śladem Karola. Sam wyciągnął zza pasa długi nóż. Pomachał do Gustawa, który leżał na dachu parterowego budynku. Wskazał mu wąską alejkę i pokazał dwa palce. Obserwator skinął głową.

Po paru minutach zza rogu wyszło dwóch elegancko ubranych, otyłych mężczyzn w eleganckich frakach. Jeden z nich miał na nosie binokle i przeglądał z przejęciem dokumenty. Drugi komentował ich treść, wskazując co rusz palcem któreś z miejsc. Szli szybkim krokiem, wyraźnie się spieszyli. Po chwili zaczęli się nerwowo rozglądać, zupełnie tak, jakby zgubili drogę. Janusz aż nie mógł uwierzyć w podobne szczęście. Dwóch elegancko ubranych jegomościów. Z pewnością byli bogaci. Mieli ze sobą pieniądze, może też trochę biżuterii? A może któryś z tych nowoczesnych wynalazków, które pojawiały się ostatnio? Janusz zawsze chciał mieć przy sobie odrobinę technicznej magii Bonaków.

Dał znak i wyskoczyli niemal równocześnie. Karol i Tadeusz z tyłu, Konrad i Gustaw z przodu. Janusz efektownie wkroczył na scenę jako ostatni. Napastnicy byli niżsi i mniejsi od napadniętych niemal o połowę, w dłoniach trzymali jednak rozmaite noże i sztylety, przy pasach mieli też rewolwery, a najstarszy – Konrad – nosił na plecach strzelbę. Mimo to starsi mężczyźni wydawali się rozbawieni. Mówili na zmianę:

– Co z tym zrobisz?
– Co to jest?
– Spływaj, bo cię zdzielę.

Dopiero gwizd Janusza im przerwał.

– To jest napad. Prosimy panów o opróżnienie kieszeni. Wszystkie panów kosztowności należą od teraz do mnie i mojej bandy.

Chłopcy zawtórowali mu trenowanym długo okrzykiem Orłów. Ten w binoklach wcisnął papiery w ręce drugiego i uniósł w górę laskę zakończoną białą główką.

– Słuchaj, smarkaczu, wiesz, kim ja jestem? Zostaniesz bez domu, wywalą cię na zbity pysk! Ojca nie przyjmą do pracy, a matka będzie żyła w nędzy! Tego chcesz? Co?

Janusz przez chwilę wpatrywał się w mężczyznę. W końcu wypalił przez zaciśnięte zęby:

– Nie mam rodziców. I gówno mnie obchodzi, kim jesteś, starcze. Oddasz mi wszystko albo poderżnę ci gardło.

– Ty mała gnido! Zgnijesz w więzieniu! Wszyscy zgnijecie! Plebs! Zwyczajny plebs! Za kogo ty się masz? Żeby mnie? Mnie?! – Wykrzykując ostatnie słowa, poczerwieniał zupełnie, a w kącikach wyschniętych ust pojawiła się piana.

Janusz nie dał się wyprowadzić z równowagi. Wręcz przeciwnie – utrata panowania przez tamtego sprawiała, że czuł się od niego lepszy, inteligentniejszy i silniejszy. Skinął nieznacznie na chłopaków, którzy powoli ruszyli naprzód, wymachując bronią. Najważniejsza jest taktyka, tak sobie powtarzali. Kiedy zastraszysz ofiarę, nie będzie się broniła. To znacznie ułatwia pracę. Towarzysz zacietrzewionego grubasa nie był skory do agresji. Przycisnął tylko do piersi trzymane w rękach papiery. Stał na sztywnych nogach, trzęsąc się ze strachu. Jego agresywny towarzysz w złości rzucił binokle na ziemię i zamachnął się laską na Gustawa. Chłopak odskoczył i spojrzał pytająco na Janusza. Ten zrobił wymowny gest i podniósł ręce na wysokość piersi.

– Bierzcie go! – krzyknął, a Orły rzuciły się na ofiary.

Poczęli doskakiwać i cofać się, uderzać i uchylać przed ciosami laski wyposażonej w błyszczące okucia.

W końcu Tadeusz zdołał ugodzić mężczyznę od tyłu w udo. Ten zawył i zamachnął się na oślep. Trafił chłopaka w głowę. Tadeusz upadł na twardą powierzchnię ze skruszałego betonu. Bogacz zaklął głośno i chwycił się za ranioną kończynę. Banda tymczasem zamarła na widok nieruchomego kompana. Przez chwilę nie wiedzieli, co robić, po prostu stali w miejscu. Nie byli już rzezimieszkami, lecz zwykłymi, przerażonymi dziećmi. Karol przypadł do przyjaciela, chwycił za ramiona i zaczął potrząsać. Tadeusz jednak nie otwierał oczu. W tym czasie mężczyzna trzymający ważne dokumenty rzucił się do ucieczki. Ranny krzyknął za nim, tamten jednak ani myślał się odwrócić.

– Za nim! – ryknął Janusz.

Konrad i Gustaw natychmiast ruszyli za mężczyzną, który pospiesznie umykał z miejsca napaści. Nogi miał długie, ale krzywe, więc była szansa, że dogoni go, nim zdoła kogoś zaalarmować. Janusz tymczasem został sam na sam z ranionym. Karol wciąż trzymał w ramionach nieprzytomnego Tadeusza. Starszy człowiek uśmiechnął się krzywo.

– I co teraz? Hm? Już nie jesteś taki odważny, co, gnojku?

Janusz nie odpowiedział, tylko wydał z siebie dziki ryk i skoczył naprzód. Mężczyzna wydawał się zaskoczony. Ledwo zdążył zasłonić się laską, gdy chłopak ciął powietrze ostrym jak brzytwa nożem o zakrzywionym ostrzu. Może i wydłużony przedmiot służył zwykle do podpierania otyłego cielska, był jednak dobrą bronią w razie potrzeby. Wykonany z twardego materiału opierał się z łatwością ostrzu noża, a kto wie, może oparłby się i szabli. Janusz nie zamierzał jednak odpuścić. Wykorzystał swój niski wzrost i wciąż parł do przodu, wywijając długim ostrzem. W końcu udało mu się ciąć poprzecznie przez dłoń mężczyzny. Ten krzyknął z bólu, w powietrze trysnęła krew, dwa palce upadły bezgłośnie na ziemię.

– Uciął mi… Mały gnój…

Janusz nie czekał, aż mężczyzna otrząśnie się z szoku. Zrobił dwa kroki do przodu i wepchnął ostrze w miękki brzuch. Cylinder spadł z głowy jegomościa, oczy zaszkliły się, a szczęka zacisnęła z taką siłą, że któryś z zębów nie wytrzymał i pękł.

Ciężkie ciało zwaliło się na ziemię. Mężczyzna przewrócił się na plecy, charcząc i jęcząc. Trzymał się za mocno krwawiący brzuch. Janusz spojrzał na Karola.

– Co z nim? – spytał zimno.

Karol wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Oddycha, ale jest nieprzytomny.

Janusz skinął głową.

– Dasz radę go stąd zabrać?
– A… A ty?
– Ja przejrzę jego kieszenie.

Karol wpatrywał się tępo w przywódcę bandy. Ocucił go dopiero głośny krzyk.

– Śpisz? Do roboty!

Zebrał się w sobie, pochwycił Tadeusza i zaczął go stawiać na nogi. W końcu udało mu się przerzucić ciało przyjaciela przez ramię. W tym samym czasie Janusz przystąpił do przetrząsania zakamarków odzieży napadniętego bogacza. Przypięty do pasa portfel szybko znalazł nowego właściciela. Wnętrze eleganckiego ubrania mieściło w sobie kartki papieru, zegarek kieszonkowy z dewizką oraz srebrną papierośnicę z luźno wrzuconymi banknotami obok samotnego papierosa. Chłopak wszystko pakował do worka. Na koniec zdarł złote spinki z mankietów rannego i przyjrzał się jego uzębieniu. Niestety – tu nie było żadnych złotych elementów.

Janusz pochylił się nad półprzytomnym mężczyzną. Poklepał go otwartą dłonią po twarzy.

– I co teraz? – spytał. – Co, gnojku? Gdzie twoja odwaga?

Następnie wstał i rzucił się do ucieczki. Po chwili zniknął w ciasnej zabudowie doków. 

Dodaj komentarz

Komentarze (0)