Wspomnienia Lidii Kocój
„Życie jest trudną lekcją, której nie można się nauczyć. Trzeba ją przeżyć”. Stefan Żeromski
To nie ja płaczę, to serce płacze
Czuje się samotna i bezbronna wobec nękających ją chorób i przeżyć z przeszłości. Przeżyła okropne chwile… i te piękne, z mężem i swoją rodziną. Choć minęło już tyle czasu od odejścia męża, do dziś pielęgnuje bukiety kwiatów z Jubileuszu 50 - i 60- lecia pożycia małżeńskiego.
Poznajmy panią Lidię Kocój, sybiraczkę, matkę piątki dzieci.
Nazywam się Lidia Kocój, urodziłam się w 1929 r. w Dorohusku, na pograniczu z Ukrainą, w rodzinie wielodzietnej. Moi rodzice mieli swój dom. Wychowali czwórkę dzieci – mieli dwóch synów i dwie córki. Mama pracowała w domu i opiekowała się dziećmi, a tato pracował dorywczo, gdzie tylko mógł.
Syberia – piętno na całe życie
Dzieciństwo miałam ciężkie. W lutym 1940 r. przeżyłam koszmar. W nocy przyjechali Rosjanie z karabinami i wywieźli całą naszą rodzinę wagonami na Sybir. Jechaliśmy tygodniami, aż w końcu dotarliśmy do Kazachstanu. Byliśmy tam 6 lat i 4 miesiące. Rodzice ciężko pracowali, żeby utrzymać rodzinę. Później ojciec poszedł na wojnę z wojskiem Andersa, a mama została sama z dziećmi. Żeby nas utrzymać, chodziła doić krowy. Pewnej nocy, wracając do domu, zamarzła po drodze. Po śmierci mamy zabrali nas, dwoje najmłodszych dzieci, do domu dziecka, a dwójka dzieci starszych pozostała w domu. Moja siostra była dzielna, utrzymywała siebie i brata. Rodzeństwo trzymało się zawsze razem, żeby sobie pomagać. Parę lat później brat zaczął pracować w lesie. W domu dziecka zachorowałam na tyfus, później na malarię, byłam w szpitalu… Bałam się i stale płakałam. Teraz też nie mogę mówić, bo serce mnie boli….(szloch). Gdy mówię o Syberii, to płaczę. Tam był głód, chłód, nędza, pchły, wszy i wielki strach, ale ludzie byli dobrzy, pomagali sobie. To właśnie Syberia sprawiła, że tu, w swoim domu, zawsze dbałam o to, żeby nie zabrakło chleba, ziemniaków, żeby było co jeść, i żeby rodzina trzymała się razem. Szanowałam każdy okruch chleba.
W poszukiwaniu rodziny
Po wyzwoleniu w 1945 r. dzieci z domu dziecka wywieźli do Morąga. Nas też. Pewnego dnia przyszła jakaś pani i chciała mnie zabrać do siebie, ale ja nie chciałam, bo musiałam się opiekować bratem. My byliśmy w Morągu, a dwójka mojego starszego rodzeństwa została w Rosji i pracowała tam. Dopiero później zostali przewiezieni do Chełma. Po wojnie poszukiwaliśmy się nawzajem. Pierwsze spotkanie mojego rodzeństwa odbyło w Dorohusku. Spotkanie czwórki dzieci, bez rodziców, bo matka umarła, a ojciec zaginął na wojnie.
W drodze do Strzegomia
W 1947 r. wyjechałam z Dorohuska do Strzegomia. Dlaczego właśnie tutaj? Bo tu była moja ciocia i mówiła, że w Strzegomiu potrzeba rąk do pracy. Pojechaliśmy całą czwórką. Razem było nam bezpieczniej i raźniej. Na początku pracowałam w rolnictwie, w PGRze, gdzie poznałam męża. Mój mąż - Tadeusz pochodził z rzeszowskiego i nigdy nie był na Syberii. Bardzo mu się spodobałam. Cały czas mu mówiłam, żeby poszukał sobie innej dziewczyny, ale on był uparty i chodził za mną. Ale kiedyś zdarzyło się coś dziwnego. Byliśmy właśnie w kościele i ksiądz mówił, żeby zawierać związki małżeńskie, żeby brać ślub i zakładać rodziny i wtedy mój przyszły mąż powiedział: - Weźmiemy ślub! Weźmiemy ślub! A ja mówię do niego: - Ty nic nie masz i ja nic nie mam, co z nami będzie? A ponieważ on był uparty, to w końcu w 1951 r. wzięliśmy ślub kościelny, a później – cywilny. Żyliśmy zgodnie, wychowaliśmy pięcioro dzieci - 3 córki i 2 synów. Powodziło nam się nieźle. Mieliśmy krowę, świnie, kury, kaczki, wszystko mieliśmy, ale trzeba było się napracować. Dzieci w międzyczasie dorastały.
Odwaga wyjazdu do Anglii
Cały czas szukaliśmy ojca przez Czerwony Krzyż. Ojciec też nas szukał, ale nie znalazł. W końcu skontaktowaliśmy się z ojcem. Okazało się, że był w Anglii. Tyle lat bez ojca! Dostałam zaproszenie od ojca na początku lat 60. Miałam wtedy 30 lat i byłam już mężatką. Decyzja była szybka, pojechałam do Warszawy po wizę i wyjechałam do Anglii. Nareszcie się zobaczymy – myślałam. Nie bałam się niczego, że nie znam języka, że to obcy świat. Byłam młoda, odważna, miałam adres. I spotkaliśmy się, wtedy dowiedziałam się, że ojciec ożenił się po raz drugi, z Angielką. O tym, że mama umarła na Syberii, dowiedział się z listów siostry mamy. W Anglii byłam parę miesięcy i wróciłam. Ojciec przyjechał do Polski po raz pierwszy w 1965 r., na ślub mojego brata. Później przyjeżdżał jeszcze parę razy.
Praca - poczucie bezpieczeństwa
Całe życie pracowałam. Najpierw w PGRze, później - jako sprzątaczka w jednostce wojskowej. Przeszłam wiele chorób. W międzyczasie mąż zachorował. Pracował ciężko jako traktorzysta. W stadninie koni przepracował 40 lat. Pracował także w rzeźni. Wykonywał wszystko, niczego się nie bał.
Związek Sybiraków – poczucie więzi i zrozumienia
Do Związku Sybiraków wstąpiłam w 2000 r. zostając członkinią Strzegomskiego Koła Sybiraków. Dzisiaj jestem chora i nie mogę chodzić na zebrania związku. Lubię ludzi, jestem towarzyska. Ludzie ze związku mnie rozumieli, bo sami przeszli wiele. Prowadzę otwarty dom, lubię rozmawiać. Kiedyś sąsiedzi mnie odwiedzali częściej, bywali rosyjscy oficerowie i ich żony, bo mieszkali w pobliżu, przychodzili na rozmowę i dziwili się skąd znam rosyjski. Odpowiadałam, że z Syberii. Wtedy milkli.
Jesień życia
Dzieci wykarmiłam, wychowałam, miałam ich przy sobie. Zawsze staraliśmy się z mężem o dzieci, bo to największa wartość naszego życia. Teraz każdy ma swoją rodzinę, rozjechali się, mieszkają w Polkowicach, Legnicy, Targoszynie, dwójka dzieci w Strzegomiu. Dziś najbardziej brakuje mi męża. Umarł na raka w 2014 r. i nie mogę pogodzić się z tą stratą. Cierpiał bardzo. Byłam jego pielęgniarką. Bardzo ciężko jest samemu żyć, ani spać nie mogę, ani jeść nie mogę. Pożycie z mężem było dobre. Przeżyliśmy razem 62 lata i 7 miesięcy. Mówię wam, tylko święci w niebie się nie kłócą. Myśmy też się kłócili, ale ja przeprosiłam jego, on przeprosił mnie i żyliśmy zgodnie dalej. Z sąsiadami i rodziną też utrzymuję dobry kontakt. Najlepszy kontakt mam z bratową Eugenią. Zachorowałam. Czuję się słabo, potrzebuję stałej opieki. Mam dobre dzieci, opiekują się mną, pomagają, dbają o mnie, mam opiekę.
To nie ja płaczę, to serce płacze
Boleję nad tym, że nie chodzę do kościoła, bo opadam z sił i nie dojdę. Może byłoby radośniej, gdybym mogła chodzić. Ksiądz przychodzi do mnie z Panem Jezusem. Zawsze dostaję obrazek albo krzyżyk. Mam dużo pięknych obrazów religijnych. Moja bratowa mówi, że jestem kobietą o gołębim sercu, że jestem wrażliwa i życzliwa, a ja nie wiem, jak pokonać ból po stracie najbliższej osoby. Wiem, wiem, mam się wziąć za siebie, zapomnieć, przypominać tylko dobre chwile. Nie jest to takie proste, bo Syberia ciągnie się za człowiekiem przez całe życie. Dziś też dzięki niej wiem, że najważniejsza jest rodzina. Pamiętajcie o szacunku do rodziny. Moje rodzeństwo już nie żyje, mój mąż nie żyje, pozostałam sama, dlatego wiem, co mówię. Nigdy nie pogodziłam się z odejściem męża, więc płaczę, ale to nie ja płaczę, to serce płacze.
Wspomnienia pani Lidii Kocój spisała Grażyna Kuczer.
Dodaj komentarz
Komentarze (0)