Karetka jechała 45 minut do wymagającej pomocy kobiety. Spod Wrocławia
Miało być lepiej i szybciej a wyszło w praktyce jak zwykle. Nowy system ratownictwa, który został wdrożony 1 sierpnia tego roku, nie sprawdza się tak jak powinien. Cierpią na tym pacjenci- osoby potrzebujące szybkiej pomocy medycznej i sami ratownicy, którzy na co dzień muszą mierzyć się z frustracją zgłaszających. A może być jeszcze gorzej.
Wraz z wprowadzeniem zmian w systemie powiadamiania służb ratunkowych zlikwidowano dyspozytornie m.in. w Świdnicy, Kłodzku czy Wałbrzychu. Od sierpnia telefony odbierają osoby zatrudnione w centrum powiadamiania we Wrocławiu a od 6 grudnia nie dodzwonimy się także na dyżurkę policji w mieście. Rozmowy z automatu przejmuje wojewódzki CPR, ale akurat w tym przypadku system działa na korzyść mieszkańców.
4 grudnia w godzinach popołudniowych na chodniku przy ulicy Ofiar Oświęcimskich w Świdnicy upadła kobieta. Pierwszej pomocy udzielali jej przypadkowi przechodnie, którzy również powiadomili pogotowie.
- Starszej kobiecie z głowy ciekła krew, leżała bezwładna, oszołomiona na chodniku. Ludzie wzywali karetkę, bo nie wiedzieliśmy czy ta pani potknęła się i upadła, rozwalając głowę, czy np. zemdlała i doznała jakiegoś krwotoku. Wszyscy nerwowo dzwonili po pogotowie, gdzie dowiadywali się kolejno, że w powiecie karetek wolnych nie ma, a do nas ma dojechać zespół z Wrocławia lub Sobótki. Gdyby nie to, że ktoś z auta wyjął folię, starsza pani spędziłaby leżąc na chodniku ponad 45 minut, w niskiej, zimowej temperaturze. Uważam, że jest to skandal - opowiada świadek zdarzenia, pani Justyna.
W tym miejscu warto wspomnieć, że w samym powiecie świdnickim mieszka obecnie ok.160 tysięcy osób. Do tego dochodzą inne powiaty i sam Wrocław (ok. 3 milionów ludzi). W sumie telefony alarmowe odbierane są na 15 stanowiskach a miesięcznie jest ich ponad 60 tysięcy.
Do podobnej sytuacji doszło również w Świdnicy, ale 11 grudnia. - Na ulicy Waryńskiego, na wysokości numeru 77, zasłabła kobieta. Natychmiast zadzwoniłem pod numer alarmowy, zgłosił się jakiś dysponent z centrum. Zaczął wypytywać mnie o różne rzeczy, m.in. o to ile kobieta ma lat. A skąd ja mam to niby wiedzieć. W końcu po pół godziny czekania, ambulans się pojawił. Czy do zawału też by tak długo jechali? - zastanawia się pan Henryk.
Osobom, które wzywają pomocy często ogromne problemy sprawia powtarzanie tego samego kilku operatorom. Wynika to z faktu, że w Centrum Powiadamiania Ratunkowego ścieżka przyjęcia zgłoszenia wygląda następująco: wybranie numeru 112- zgłoszenie się operatora, który spisuje co dokładnie się dzieje i decyduje do jakiej osoby przełączyć rozmowę - odbiera kolejny operator tzw. medyczny i zbiera wywiad -po raz kolejny zgłaszający musi opowiedzieć o zdarzeniu - ta osoba przesyła dane tzw. formatkę do dyspozytora wysyłającego zespoły pogotowia. I tak z danych z systemu, karetki dysponowane są do zdarzeń w linii prostej. Nie bierze się pod uwagę, że dojazd będzie dłuższy ze względu na remonty, czy np. góry.
- Odkąd wprowadzono ten system panuje chaos. Obecnie do Wrocławia docierają zgłoszenia z Ząbkowic Śl., Dzierżoniowa, Kłodzka, Wałbrzycha, Oleśnicy, Trzebnicy, Środy Śląskiej, Góry, Bolkowa. Jedna osoba dysponuje w sumie 23 zespołami i często zdarza się, że my musimy jechać do Wałbrzycha czy Sobótki, i na odwrót. Kiedy zdarzało się to tylko w sytuacji gdy doszło do jakiegoś ogromnego wypadku czy innego zdarzenia. Powoduje to ogromne straty czasu i frustracje zarówno po stronie zgłaszających, jak i samych ratowników. Na pewno w naszej ocenie ten system zwyczajnie nie sprawdza się tak jak powinien - mówi zastępca dyrektora ds. lecznictwa Pogotowia Ratunkowego w Świdnicy, Tomasz Derej.
Wysłaliśmy pytania do Dolnośląskiego Urzędu Wojewódzkiego, któremu podlega wrocławski CPR. Na odpowiedzi czekamy.
fot. archiwum
Przeczytaj komentarze (20)
Komentarze (20)