MUAYTHAI – Rafał Szlachta

środa, 16.11.2016 11:25 4322 0

Urządzał Wielką Brytanię, pokochał Tajlandię. Z Rafałem Szlachtą, prezesem Polskiego Związku Muaythai oraz wiceprezesem Międzynarodowej Federacji Muaythai (International Federation of Muaythai Amateur - IFMA), rozmawia Wojciech KoerberJak i gdzie trafił Pan do świata tajskiego boksu?

Sportami walki zajmowałem się od dziecka, przy czym początkowo było to kung fu. W czasach nauki w liceum, w Krakowie, wpadłem jednak gdzieś na muaythai, złapałem bakcyla i wiedziałem, że docelowo tym się właśnie chcę zajmować. Problem polegał na tym, że w Polsce dyscypliny tej w zasadzie się jeszcze nie uprawiało, ale miałem to szczęście, że latem jeździłem na saksy do Anglii. I tam, między przerwą w robocie, trenowałem.

Co to była za robota?

Dekoracje – wykończenia domu, malowanie, meblowanie. Skończyłem liceum ekonomiczne i Akademię Wychowania Fizycznego, ale - jak każdy młody człowiek - chciałem się rozwijać. A że jestem dość sprawny technicznie, to szybko się do takiej pracy przystosowałem. Bardziej jednak zainteresowałem się w tamtejszych klubach muaythai i po powrocie zacząłem ćwiczyć u swojego pierwszego trenera, Piotra Ochniowskiego. Wspólnie się w to bawiliśmy, zapraszaliśmy trenerów z Białorusi, która wiodła wówczas prym w Europie, gdy chodzi o muaythai i tak jest zresztą do dziś. W Polsce niewiele się jednak działo i na pierwszym roku studiów postanowiłem odpalić internet, by spróbować to zmienić. To były jeszcze czasy, gdy takie wejście w Internet wymagało połączenia się przez modem, a to z kolei zmuszało do zrobienia sobie przerwy na kawę i cierpliwego oczekiwania na kontakt ze światem. Udało się jednak nawiązać kontakt ze światową federacją muaythai (IFMA) i w 2001 roku pojechaliśmy na pierwsze mistrzostwa świata, wtedy jeszcze tylko w roli obserwatorów, chcących nauczyć się jak najwięcej i przeszczepić dyscyplinę na polski grunt. W dalszej kolejności kupiłem książkę, by dowiedzieć się, jak robić strony internetowe. Dziś bym powiedział, że strona miała wygląd pradawny, ale jednak okazała się funkcjonalna, bo nawiązaliśmy kontakt z klubami z Gdańska, Warszawy, Bydgoszczy czy Wrocławia. Zaczęliśmy do siebie dzwonić i wiosną 2003 roku mieliśmy efekt – pierwsze zawody w Polsce. Po nich zaczęliśmy organizować kolejne i wyłoniliśmy nawet pierwszą kadrę na MŚ 2003 w Kazachstanie. Pojechaliśmy i przywieźliśmy jeden złoty oraz jeden brązowy medal. Ten pierwszy wywalczył Maciek Skupiński, po wyśmienitym, zwycięskim finale z Kazachem. Wyśmienitym, bo dostał od miejscowych kibiców owacje na stojąco, a w takich sytuacjach, w najlepszym wypadku, można liczyć, że publika niekorzystny dla siebie rezultat przemilczy. Brąz trafił natomiast do Rafała Simonidesa. Po tym sukcesie nie pozostało nam nic innego jak podjąć starania o rejestrację polskiego związku. Struktury już mieliśmy odpowiednie, liczbę klubów również wystarczającą, jednak trochę to trwało, bo pracownicy Ministerstwa Sportu i Turystyki tworzyli wówczas dość zamknięte i konserwatywne środowisko, zamknięte na nowe projekty. Ciężko było ich przekonać, że nie jesteśmy ani pięćdziesiątą odmianą karate, ani trzydziestą kick-boxingu. Po wielu latach starań dopięliśmy jednak swego i w 2012 roku udało się powołać do życia Polski Związek Muaythai. Od tego czasu jesteśmy nie tylko partnerem dla MSiT, ale także członkiem Polskiego Komitetu Olimpijskiego.

Przydał się Panu język angielski, szlifowany zapewne w trakcie urządzania Wielkiej Brytanii.

Kiedyś zażartowałem, że gdyby nie język i zakup książki do wieszania stron internetowych, to muaythai w Polsce by się nie narodziło. Oczywiście, powiedziałem to z przymrużeniem oka, bo prędzej czy później ktoś inny by się za to wziął. Fakt jest jednak faktem, że od zawsze miałem w sobie smykałkę organizatora, już w liceum organizowałem klasowe wyjazdy. Wtedy do nauki angielskiego człowiek jeszcze podchodził na zasadzie „jest, bo jest”, z czasem jednak dotarło do mnie, że dzięki językowi można poznawać świat i ludzi, nawiązywać kontakty i mieć większe możliwości.

A zawodnika na długie lata nie dało się z Pana zrobić?

Kiedyś w zawodach startowałem, moim największym osiągnięciem był srebrny medal wszechstylowych mistrzostw Europy, a więc imprezy dla przedstawicieli różnych sportów walki z ujednoliconymi przepisami. Później zacząłem jednak prezesować i dziś mam już na liczniku około stu służbowych wyjazdów do Tajlandii, na obozy szkoleniowe, seminaria etc. Jako pierwszy sprowadziłem też do Polski trenera-Taja, by na miejscu przedstawił arkana dyscypliny. To był 2004 rok, zjeździłem z nim kraj wzdłuż i wszerz, pamiętam, że na jednym seminarium zjawiło się stu karateków w różnego koloru pasach, oni też chcieli poznać coś nowego. Rok później zorganizowaliśmy z takim trenerem obóz, przyjechali zawodnicy z całej Polski, m.in. Paweł Jędrzejczyk czy Marcin Psiuch z Wrocławia.

Ten drugi musiał być pojętnym uczniem, bo teraz odpowiada za bezpieczeństwo całego The World Games 2017.

O, nawet nie wiedziałem. Z tego wynika, że będziemy mieć wszyscy dobrą ochronę. Pamiętam go jako zawodnika, zdaje się, że raz znalazł się nawet w kadrze na MŚ. Wracając do tematu, w 2005 roku udało się też sprowadzić tajskiego trenera, Salida Sawatpanicha, do mojego krakowskiego klubu, a trzy lata później kolejnego ichniego szkoleniowca, Aeka Pracha. Ten drugi wziął nawet udział w amatorskich zawodach, by nasi mogli z kimś takim powalczyć. A od kilku lat Tajów sprowadza do Polski trener kadry, Rafał Simonides, organizuje z nimi seminaria i jest to już codzienność. A poza tym mnóstwo Polaków podąża w odwrotnym kierunku.

Często przekonujecie, że zawodnicy darzą siebie najwyższym szacunkiem. Rzeczywiście tak jest?

Mogę przywołać walkę Simonidesa z 2010 roku, kiedy bił się w Polsce o pas interkontynentalnego mistrza świata. Jego rywal, który do nas przyjechał, mieszkał początkowo w hotelu, ale tak się z Rafałem zaprzyjaźnił, że po gali razem zwiedzali Polskę. Okazywanie rywalowi szacunku to element walki, nawyk, który objawia się złożeniem dwóch rąk. Inni podają sobie ręce, a my składamy swoje i to bardzo wchodzi w krew. A im wyżej je składamy – na wysokości klatki piersiowej, brody czy czoła - tym większy szacunek drugiej stronie okazujemy. Zatem student przed trenerem uczyni to najwyżej jak może.

A jeśli trener akurat studentowi podpadł, to ten drugi może okazać opiekunowi pogardę, składając ręce bardzo nisko…

Może się zdarzyć i tak. Trzeba też wspomnieć, że nie wszyscy się na tych rytuałach znają, mimo że muaythai stało się bardzo popularnym dodatkiem do innych sportów walki. Przedstawiciele innych stylów chętnie doszkalają się u nas w zakresie stójki.

A co, jeśli ktoś nie przestrzega ustalonych reguł? Jeśli nosi głowę zbyt wysoko?

To rzadkość. My się staramy dostać do programu olimpijskiego, ale mimo że nasza światowa federacja jest olbrzymia, to na zawodach atmosfera panuje rodzina. U nas nie ma żadnych zamkniętych, niedostępnych stref, u nas kibica dopuszcza się w pobliże zawodników, pod sam ring.

I na jakim etapie jest Wasza walka o olimpijski status?

Wcześniej były zakusy, byśmy zastąpili na igrzyskach taekwon-do, bo ogląda je bardzo mało osób. To właśnie mauythai nazywa się „king of the ring”, a więc królem ringu. Międzynarodowy Komitet Olimpijskich przegłosował ostatnio bardzo ciekawą agendę, w myśl której organizator igrzysk może wybrać pięć dodatkowych dyscyplin. W Tokio skorzysta na tym m.in. karate, które ma bardzo rozrośniętą federację, jeśli chodzi o liczbę klubów. Ma też jednak karate mnóstwo odmian, w przeciwieństwie do nas. I za to MKOl. nas właśnie ceni – że tworzymy jeden ruch. Jak powszechnie wiadomo, od wielu lat rozgrywane są Igrzyska Azjatyckie, natomiast w 2015 roku po raz pierwszy zorganizowano w Baku Igrzyska Europejskie. Kolejne, w 2019 roku, przyszykuje Białoruś, a Mińsk zorganizuje także przyszłoroczne mistrzostwa świata w muaythai, na początku maja, i mam nadzieję, że pokaże siłę dyscypliny. Na ceremonii otwarcia pojawi się sam prezydent Łukaszenka, tak zresztą został termin imprezy dobrany, by ten patronat prezydenta kraju był faktyczny, a nie tylko na papierze. Co ważne, imprezy nie przygotowuje federacja, tylko rząd Białorusi. Czekamy też niecierpliwie na 8 grudnia, kiedy to MKOl. będzie rozpatrywał naszą aplikację o dostanie się do grupy tzw. sportów rozpoznawalnych. Stanie się tak na 99 procent i gorąco w ten scenariusz wierzymy, bo tylko takie dyscypliny mogą się ubiegać o włączenie do programu olimpijskiego. Wszelkie wymogi spełniamy, ponadto, co cieszy, dostrzegam poważne traktowanie nas przez szefa MKOl.-u Thomasa Bacha, który podczas ostatnich Asian Games przeszedł się w jeden dzień na muaythai i przez godzinkę śledził walki, badał teren.

Wspomniane przez Pana drugie Igrzyska Europejskie miała pierwotnie zorganizować Holandia, też mocno stojąca sportami walki, jednak się wycofała i jej zobowiązania przejęła właśnie Białoruś.

Zgadza się. Mam nadzieję, że będą to szczęśliwe dla nas igrzyska, zwłaszcza że - powtarzam – odpowiada za nie rząd, a nie federacja. To, myślę, gwarantuje najwyższy poziom organizacji, bo różnego rodzaju federacje nie zawsze stają na wysokości zadania. Naprawdę liczę, że ta impreza również nas przybliży do igrzysk olimpijskich.

Pański facebookowy profil zdobi w tle zdjęcie zmarłego niedawno króla Bhumibola Adulyadeja, opatrzone słowami „In remembrance of His Majesty King Bhumibol Adulyadej (1927-2016)”, tzn. „pamięci Jego Królewskiej Mości”. Tego przywódcę Tajowie nie czczą jednym słowem, bo mówią o nim „Jego Wspaniałość, Wielki Pan, Siła Ziemi, Nieporównywalna Moc, Syn Mahidola, Potomek Boga Wisznu, Wielki Król Syjamu, Jego Królewskość, Wspaniała Ochrona”. Skąd się wzięło tak wielkie uwielbienie narodu dla tego przywódcy i Pana miłość do tego kraju?

Ja przede wszystkim zawsze powtarzam, że jestem narodowym patriotą, tzn. kocham Polskę i Kraków, a na trzecim miejscu jest Tajlandia. To prawda, zakochałem się w tym kraju, gdzie ludzie rzeczywiście są weseli i uśmiechnięci, a więc te reklamówki tak ich przedstawiające nie są zabiegiem PR-owym, lecz stanem faktycznym. I naród ten rzeczywiście kochał swojego króla, który nie był władcą totalitarnym, wychodził do ludu, odwiedzał wioski, pomagał biedniejszym regionom, rolnikom. Gdzie nie poszedłeś, dawało się to wielbienie odczuć. Jako że poznałem tam mnóstwo ludzi, to często mieszkam u znajomych, m.in. u swojego pierwszego mistrza, generała armii tajskiej. Kiedyś poszliśmy nawet wspólnie do kina, a na ekranie pojawił się portret króla, po czym ludzie wstali i odśpiewali hymn Tajlandii. Stąd też najbardziej prestiżową imprezą muaythai był Turniej o Puchar Króla, który to król objął patronatem naszą dyscyplinę i światową federację. Po jego śmierci w kraju ogłoszono żałobę nie na dzień, dwa czy tydzień, lecz na cały rok, co też pokazuje skalę miłości, a ja dostrzegam ją również na profilach facebookowych swoich znajomych. To był najdłużej panujący monarcha, lecz w końcówce życia się rozchorował i przez ostatnie trzy lata, z uwagi na ograniczenia fizyczne, jego aktywność była praktycznie zerowa.

Z jednej strony Bhumibol Adulyadej zdemokratyzował państwo, lecz z drugiej krytyka króla i obraza majestatu karana była wyrokiem więzienia od kilku do nawet kilkunastu lat. Europejczycy mogą nie zrozumieć takiej formy demokracji.

To prawda, że dla nas może to być trudne do przyswojenia i, szczerze mówiąc, ja również nie rozumiałem tak wysokich kar. Pamiętajmy jednak, że wzięły się one z zamierzchłych już czasów, że te zasady zostały ustanowione dawno temu, a ostatnio faktycznie toczyła się na ich temat dyskusja. Dla obcokrajowców mogło to być szokiem.

Sporo zapadło takich wyroków?

Nie znam statystyk, ale słyszałem, że były to raczej pojedyncze wypadki. Zresztą bądźmy realistami – de facto nie było powodów, by króla obrażać, choć, oczywiście, wszystko się może zdarzyć. Zdarzały się zatem rebelie, pamiętam trzy takie „stany wojenne” za moich czasów w ostatnich kilkunastu latach. Wtedy pojawiało się też wojsko. Sam swego czasu popełniłem pewną gafę, mianowicie za tymi rebeliami stały tzw. czerwone koszule, organizujące wiece, marsze i przejazdy. I ja, w czerwonej koszulce – nieważne, że z polskim orzełkiem – wyszedłem raz z samolotu. A że się spieszyłem na spotkanie, pognałem w niej przez miasto i wpadłem tak do hotelu. Jak mnie zobaczyli znajomi, mocno się zdziwili, pytając „Rafał, zwariowałeś?!”. Obcokrajowców nic jednak złego raczej nie spotykało, przynajmniej ja nie znam takich przypadków.

Sporo zawodników zaczyna treningi w klasztorach buddyjskich.

Bo to w Tajlandii religia przodująca, a sport jest obecny w codziennym życiu. Ostatnio tajski rząd znów podjął decyzję, na mocy której muaythai wróciło do szkół jako przedmiot obowiązkowy. I dobrze, bo jednym z wymogów MKOl.-u względem naszej dyscypliny jest usystematyzowanie szkolenia na całym świecie. 90 na 100 trenujących osób robi to amatorsko – dla zdrowego ciała, przyjemności, ładnego wyglądu, samoobrony. Rekreacyjnie po prostu. Teraz wprowadzono też 15 stopni zaawansowania i jest to bardzo mądry ruch rządu oraz MKOl.-u. Dzięki temu ci ludzie zyskają jakiś konkretny cel, bo jeśli ktoś nie jest pasjonatem, to szybciej się wypala. Te stopnie to znakomity stymulator właśnie dla amatorów, by dłużej zostawali w klubie. Ktoś próbował to kwestionować, że zawodnik w spodenkach myauthai przewiązany pasem będzie wyglądał komicznie, ale nie tak to ma wyglądać. Wojownik muaythai ma na ramionach opaski, tzw. praczaty, i właśnie kolor tych praczatów będzie informował o posiadanym stopniu. Nie wyklucza to również noszenia przez zawodników jakichś dodatkowych symboli, praczaty mogą być przystrajane czymś od swoich bliskich, znajomych, trenerów.

Polacy, którzy coś znaczą w Tajlandii, to…

Na pewno znany jest wspomniany Maciek Skupiński, który karierę miał krótką, a gdyby nie przerwa, może ciągle byłby na najwyższym światowym poziomie, na piedestale. Miał osobiste kłopoty, ale wyszedł z nich obronną ręką i dziś jest trenerem kadry obok Rafała Simonidesa. Wciąż tam Maćka pamiętają, a i Simi jest zawsze serdecznie witany. Swoją markę mają też Tomek Makowski oraz Paweł Jędrzejczyk, no i nie można pominąć Asi Jędrzejczyk, wielokrotnej mistrzyni świata, naszej ikony, która robi teraz karierę w UFC. Ona pamięta, skąd się wywodzi, jest polską wizytówką i startuje pod polską flagą, mimo że ostatnio pojawiły się w mediach różne plotki o jej staraniach o paszport amerykański. Rozmawiałem z Asią, to nieprawda i nadal będzie startowała jako Polka.

We Wrocławiu mamy też Mariusza Cieślińskiego, który jest również trenerem od przygotowania fizycznego żużlowca Macieja Janowskiego, ambasadora The World Games 2017.

Mariusz to indywidualista. Odnosił ogromne sukcesy, jest wielkim fighterem i zawodnikiem, którego szanujemy, ale dla niego myauthai było działalnością dodatkową. Dlatego nie jest tak bardzo z nami kojarzony.

Mistrz stadionu to wciąż jeden z najbardziej prestiżowych tytułów w Tajlandii?

Troszkę ten trend osłabł, bo nasza dyscyplina stała się popularna na całym świecie, a w innych krajach takiej tradycji nie było. Tajlandia jest jednak krajem typowo turystycznym i właśnie dzięki muaythai bardzo zyskuje. Krótko mówiąc, państwo dzięki naszej dyscyplinie rozwija się gospodarczo, bo zawodnik, który tam przyjeżdża, zabiera za którymś razem kolegę, koleżankę, mamę, tatę, żonę etc.

No i nie ma w muaythai dmuchanych rekordów, które pompuje się niektórym pięściarzom, kreowanym na gwiazdy i produkt marketingowy. Bo porażka nie jest w Waszej profesji żadną ujmą, a walczy się od najmłodszych lat, m.in. ze starszymi i bardziej doświadczonymi.

I u nas walczy się do ostatnich sekund, tzn. do ostatniego gongu nie znamy końcowego wyniku i jest on sprawą otwartą, a to dzięki technikom z użyciem łokci oraz kolan.

Czym możemy się dziś chwalić jako Polacy?

Z workiem medali z dużych imprez zawsze nie wracamy, ale z dwoma, trzema, czterema jak najbardziej. Zresztą jak słyszę, że jakaś dyscyplina przywozi z imprezy multum medali, nie świadczy to wcale o sile narodowej reprezentacji, lecz o słabości dyscypliny. A na ostatnich mistrzostwach świata w muaythai wystąpiło 101 reprezentacji z całego świata. My cieszymy się z faktu, że gdy do ringu wchodzi Polak, to rywale się nie cieszą, lecz wiedzą, że zabawy nie będzie. Nawet w starciach z Tajami nie widać dysonansu. W ostatnich latach naszych medali się namnożyło, a o każdy nie jest łatwo, światowa federacja ma już 128 krajów członkowskich i nie ma żadnego podziału na muathai niższe i wyższe, czy wschodnie i zachodnie. Po drodze powstała druga, mała federacja, która zapraszała na swoje imprezy nie narodowe związki, a kluby, lecz więcej takich prób nie było. Naszą siłą napędową jest dziś Rafał Simonides, który jako jeden z pierwszych zaczął jeździć do paszczy lwa. W Tajlandii mają 980 tysięcy zarejestrowanych zawodników, nie takich, co trenują dla zabawy, lecz takich, co walczą w zawodach. Już po tej liczbie widać, że to sport narodowy Tajów, a Rafałowi udało się tam dotrzeć do Turnieju o Puchar Króla, rozgrywanego 5 grudnia z okazji urodzin władcy. On tam zaczął żyć, trenować i za nim poszli inni. To Simi otworzył wrota. A w kraju przeprowadzamy różnego rodzaju kampanie, ostatnią pod hasłem „Sport to Twój Gang”, by iść z duchem czasu. Ludzie nie lubią już kampanii przeciw czemuś, against z angielska, teraz wszystko musi być cool. Poza tym młodzież lubi należeć do grupy, stąd ten gang. Staramy się zarażać sportem, a Simi jest naszym ambasadorem, w 2014 roku zwiedził w Polsce, przed ME, 51 szkół! Zjeździł je całkowicie za darmo, nie biorąc nawet złotówki. A to bardzo elokwentny, świetnie się wypowiadający facet i jako mistrz świata potrafi do ludzi trafiać. Jest żywym przykładem, który pokazuje innym, jak można swoim życiem fajnie pokierować, dzięki sportowi właśnie. Do Tajlandii też latał za swoje pieniądze, to jego druga ojczyzna, nie tylko z kulturowego punktu widzenia, zresztą nagrywał programy (można je obejrzeć na stronie www.simonides.pl – WoK). Lubi nie tylko tajski boks, ale i tajskie gotowanie, brał też udział w konkursie o Tajlandii z przedstawicielami innych krajów, polegało to na zabawach, spotkaniach, różnego rodzaju rywalizacji, również walkach. Dotarł do finału z uczestnikami konkursu z Białorusi i Singapuru i decyzją fanów wygrał. No i nie sposób pominąć Marcina Łepkowskiego z Krakowa, dziś już ikony, wygrywającej największe turnieje amatorskie i zawodowe. Ostatnio triumfował w turnieju kwalifikacyjnym do Pucharu Króla, choć nie wiadomo jeszcze, jak się losy turnieju potoczą, rzecz jasna, ze względu na śmierć króla.

Jest rywalizacja między Wami a kick-boxingiem? A może jest współpraca?

My nigdy nie broniliśmy swoim zawodnikom startów na zawodach kick-bokserskich, natomiast w drugą stronę różnie to działało, niektórych kick-bokserów wyrzucano za to z kadry. Całkiem niedawno przedstawiciele International World Games Federation (IWGA) zapytali czym się różni muaythai od kick-boxingu i najpierw wyszedł przedstawiciel tej drugiej dyscypliny, tłumacząc różnice przez jakieś 15 minut, po czym wyszedł nasz sekretarz generalny i wyjaśnił krótko: „my mamy ponadtysiącletnią tradycję, a kick-bixing trzydziestoletnią”. Prawda jest taka, że poziom obu dyscyplin tak bardzo poszedł w górę, że dziś przedstawiciel tajskiego boksu nie ma czego szukać na zawodach kickp-bokserskich i odwrotnie. Te sporty bardzo się rozeszły, u nas w ruch idą łokcie i kolana, czego u nich nie ma. Swego czasu były zakusy, by Polski Związek Muathai podłączyć pod ruch kick-bokserski, ale te dwie federacje – WAKO oraz IFMA – zbyt mocno się jednak różnią. To tak jak z piłką nożną i piłką ręczną – w obu dyscyplinach gra się piłką, ale zasady panują jednak całkiem odmienne. Twardość naszego sportu nie wszystkim odpowiada. Gdy chodzi o kwestie ludzkie, kiedyś nasze krajowe federacje dzieliło więcej, ale teraz liczę na współpracę. W czasie The World Games 2017 będziemy korzystać z tej samej hali, Orbity, i z tego samego ringu. Nawet mam taki plan, byśmy wiosną zorganizowali wspólną konferencję prasową, na której usiądziemy obok siebie. Aha, jeszcze jedno – muaythai piszmy razem, takie są wytyczne. To walka ośmioma kończynami: dwa łokcie, dwa kolana, dwie pięści i dwie nogi. A przy okazji chciałbym się również ukłonić Wrocławskiemu Komitetowi Organizacyjnemu 10. Światowych Igrzysk Sportowych, bo jeszcze niedawno nie byliśmy członkami IWGA. Zostaliśmy jednak bardzo miło przyjęci, a ja, Krakus, czuję się we Wrocławiu jak u siebie. Staram się wspierać The World Games jak mogę, m.in. w mediach społecznościowych, promując Wrocław, Polskę i swoją ukochaną dyscyplinę przy okazji.

Proszę jeszcze powiedzieć, czy w życiu tak skoncentrowanego na punkcie swojego hobby człowieka, i tak oddanego sprawie, jest miejsce dla rodziny?

Jest. Mam dwie córeczki, które są już fankami muaythai. Często zabieram je ze sobą na zawody, wspólnie podróżujemy i wspólnie kibicujemy.

A z czego Pan żyje? Bo z czegoś trzeba…

Wraz z kucharzami z Tajlandii prowadzimy restaurację tajską w Krakowie – Samui. Nawet przed kilkoma miesiącami gościliśmy Magdę Gessler z jej kuchennymi rewolucjami.

Rafał Szlachta
Urodził się 8.09.1977 roku w Krakowie.
Sukcesy: srebrny medalista ME wszechstylowych, kilkukrotny mistrz Polski w wushu (sanda), wiceprezydent IFMA – Międzynarodowej Federacji Muaythai, wielokrotny delegat techniczny na MŚ i ME.

źródło: Wrocław pl

Dodaj komentarz

Komentarze (0)

Nowy wątek