PRZECIĄGANIE LINY – Dariusz Bajkowski
„Namierzymy w drużynie każdego trutnia” – z Dariuszem Bajkowskim, prezesem Polskiego Związku Przeciągania Liny (PZPL) i wiceprezesem Międzynarodowej Federacji Przeciągania Liny (TWIF), rozmawia Wojciech Koerber.
Z czego żyje prezes PZPL, bo chyba nie z przeciągania liny?
Jestem zawodowym trenerem sportowym, choć najpierw ukończyłem warszawską Szkołę Główną Gospodarstwa Wiejskiego, zostając magistrem inżynierem leśnikiem. Kiedy jednak kończyłem te studia, wiedziałem już, że nie pozostanę w zawodzie. Zarejestrowałem Szkołę Walk KIME Warszawa. Ukończyłem trenerskie studia podyplomowe na poznańskiej AWF i zacząłem się spełniać w „belferce” jako szkoleniowiec karate. Zostałem trenerem klasy mistrzowskiej i skupiłem się na młodzieńczym hobby, które zapewnia mi dziś chleb i masło. Zająłem się też projektem powołania do życia Polskiego Związku Karate Fudokan, byłem jego prezesem, a także trenerem kadry narodowej. Prawo zezwala prezesować nie dłużej niż dwie kadencje. Rok przed zakończeniem drugiej abdykowałem, by skupić się dla odmiany na nowym projekcie – zawiązaniem Polskiego Związku Przeciągania Liny. Kilka lat temu w KIME, moim multisportowym klubie o charakterze sportów walki, traktowałem linę jako element uzupełniający. Poszukiwałem dla zawodników urozmaicenia. Pojechałem na szkolenie organizowane przez międzynarodową federację (TWIF), a nieco później zostałem wybrany przez tę federację na menedżera sportowego ds. The World Games 2017. Dodatkowo, gdy jeden z jej wiceprezesów musiał ustąpić, wystartowałem w demokratycznych wyborach i awansowałem na pierwszego wiceprezesa TWIF. Tak mnie ta lina zaabsorbowała, że częściowo zrezygnowałem z aktywności karate, zostawiając sobie klub jako źródło utrzymania.
PZPL to bardzo młodziutki związek, niemowlak niemalże.
W 2012 roku raczkująca organizacja została zarejestrowana jako Związek Przeciągania Liny w Polsce. Później zaczęliśmy tłumaczyć regulaminy i kompletować niezbędne dokumenty, by móc otrzymać zgodę na powołanie polskiego związku sportowego, co nastąpiło de facto w 2015 roku, natomiast rejestracja w KRS-ie pojawiła się w styczniu tego roku. Stąd też w naszym logo jest rok 2015, jesteśmy bodaj najmłodszym polskim związkiem sportowym w kraju i wcale nam to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, jesteśmy dumni, że rozwijamy się tak dynamicznie.
To w jaki sposób wyłaniacie reprezentację Polski?
Mamy stałe treningi w Warszawie, ogłaszamy weekendowe konsultacje, organizujemy zajęcia siłowe, crossfitopodobne, a także szlifujemy technikę. Coraz częściej też wyjeżdżamy na obozy, a po początkowym poruszeniu na zasadzie „hurra, chodźcie, będzie fajnie!”, włączyliśmy również selekcję. W jej ramach przeprowadzamy egzaminy wytrzymałościowe i siłowe, sprawdzamy charakterystykę grup mięśniowych potrzebnych do tego sportu, a także technikę, bo po kilku treningach można już zauważyć, czy podejście zawodnika do liny jest właściwe, jak wygląda jej trzymanie, taktyka, reakcje na komendy sędziego, itp.
I kto to finansuje? Rozumiem, że teraz – gdy macie już status polskiego związku sportowego – w kosztach partycypuje Ministerstwo Sportu i Turystyki.
Wcześniej każdy łożył z własnej kieszeni na swoją aktywność, a teraz faktycznie mamy dofinansowanie z MSiT. Głównie elita, kadra narodowa, szykująca się m.in. pod kątem The World Games 2017. Poza tym, rzecz jasna, poszukujemy sponsorów, a myślę, że na rynku jesteśmy tematem świeżym i wciąż zaskakującym. Wielu biznesmenów dziwi się, gdy słyszy o istnieniu tego sportu w formie zorganizowanej, wyczynowej. Oczy się robią jeszcze większe, gdy wspominamy o olimpijskiej historii dyscypliny (była w programie igrzysk w latach 1900-1920 – WoK). To nam bardzo pomaga toczyć rozmowy marketingowe, coraz lepiej rozkręcać to koło i łapać odpowiedni moment obrotowy. Z biznesowego punktu widzenia możemy bowiem zapełnić wolną przestrzeń, nieskażoną żadną konkurencją. A gdy chodzi np. o karate, od razu rodzą się pytania: „a z którego karate?”, „a czemu z tego, a nie z tamtego?”, „na czym polegają różnice?” itd. Jak wiadomo, w karate tych federacji jest sporo, a tłumaczenie zawiłości to droga przez mękę. Z przeciąganiem liny jest inaczej, łatwo sponsorowi pokazać, że jego firma może skorzystać na wizerunku, sponsorując drużynowy sport siłowy. Sport antyczny, który dawno temu pomagał rozwiązywać konflikty międzyplemienne, a teraz pomaga w team buildingu, czyli integracji grupy.
O ile metrów trzeba w tej całej zabawie przeciągnąć rywali, by rozstrzygnąć pojedynek?
O cztery metry od centralnego znacznika. Ale jeśli zagapimy się na początku, spóźnimy start, a przeciwnik będzie lepiej ustawiony i zaskoczy nas uderzeniowym szarpnięciem, to już na dzień dobry możemy stracić dwa metry. I wtedy musimy odbić sześć, co jest trudnym zadaniem dla ośmioosobowej ekipy.
Ta ekipa musi się zmieścić w jakimś limicie wagowym?
Tak, bo są konkretne kategorie. W najcięższej ośmiu mężczyzn nie może przekroczyć 700 kg. A czy weźmiemy ośmiu ludzi ważących po 87,5 kg czy też jednego 60-kilowego i jednego z wagą 115? To kwestia strategii. Tak samo jak odległość między zawodnikami i ich wybór na odpowiednie pozycje ze względu na wzrost. Jeden jest przecież atakującym, drugi odpierającym atak, a jeszcze inny kotwiczącym. Trzeba zatem brać wszystkie wektory sił pod uwagę i mieć nieco zmysłu matematyczno-fizycznego.
A najlepiej cały sztab z prof. Żołądziem, dr. Blecharzem oraz matematykami i fizykami włącznie…
Bez przesady. Trener musi po prostu pamiętać, że zdał maturę. Dodam, że na największych oficjalnych zawodach, jak MŚ czy ME, nie ma kategorii open. Inne kategorie wagowe to 640 i 580 kg.
Kto pełni trenerskie funkcje przy naszej reprezentacji?
Jednym z trenerów jestem ja. Bo nieskromnie muszę zauważyć, że, jako pionier, pojęcie o dyscyplinie mam dość spore. Choć na zawodach międzynarodowych, z racji piastowania funkcji wiceprezesa światowej federacji, nie mogę jednocześnie pełnić funkcji trenera stojącego przy drużynie. A poza tym mamy chłopaków świetnie przygotowanych do prowadzenia zajęć szkoleniowych. Od strony instruktażu podobne narzędzia trenerskie ma Krzysztof Deliś, za czasów zawodniczych medalista MŚ i ME w karate, wyróżniany przez ministra sportu. Od dwóch lat jednym z opiekunów kadry jest także nasz związkowy wiceprezes, Marek Sitek, angażujący się głównie w sprawy budowania zespołu oraz pilnowania regulaminów. Z kolei Michał Buczyński pochodzi z amatorskich sportów siłowych, jak ciężary czy crossfit, a wiadomo, że im więcej żelastwa, tym lepiej. Na pierwszy trening przyszedł po to, by się z nas pośmiać, ale stanął, zaparł się i przewrócił, dzięki czemu nabrał szacunku. Mężczyzn szykujemy do startu we Wrocławiu na trawie (Pola Marsowe), natomiast kobiety wystąpią w wersji indoor, czyli halowej. A to już zupełnie inna technika przeciągania liny.
Czyli?
Na trawie buty są twarde, w jednej trzeciej podkute stalą i można nimi ryć w glebie. Poza tym – podobnie jak taliowane narty – jest to obuwie ostre i należy nim pracować na krawędziach. W hali natomiast mamy gumową matę o specjalnych właściwościach tarcia, więc i obuwie ma podeszwę gumową lub kauczukową. I pracuje się tu na całej podeszwie, a nie na krawędziach.
Dłonie zawsze są gołe?
Tak, ale w sporcie halowym można je posmarować magnezją, przy czym nie proszkową. Przy czterech czy też sześciu ścieżkach walki, po szesnastu zawodników na każdej, w hali pojawiłaby się jedna wielka chmura pyłu. Stosuje się zatem magnezję w płynie, w postaci mleczka, którym smaruje się łapki. Po wyschnięciu zostaje ono jako maź, coś w rodzaju kremu. Gdy chodzi o wersję outdoor, na powietrzu, dozwolone jest smarowanie rąk żywicą, którą można uzyskać w sposób naturalny, z drzewa, lub wyprodukować w sposób chemiczny.
Jak długo trwa z reguły taki pojedynek?
Na dużych imprezach, gdzie występuje 40 drużyn w jednej kategorii wagowej, połowa z nich prezentuje zbliżony poziom. Przy dużej dysproporcji zespołów, w eliminacjach, walka trwa kilkanaście, kilkadziesiąt sekund. Półfinały czy finały to już jednak rywalizacja trwająca kilka minut. Najbardziej dynamiczne akcje przeprowadza się w pierwszych 20 sekundach, a trener jest elementem składowym ekipy i podaje tempo, jak sternik we wioślarskiej ósemce. To trener obserwuje przeciwników, próbuje dostrzec ich słabości, takie jak wiercenie się czy poprawianie pozycji na linie. Wtedy rozpoczyna się walka sportowa. Akcji jest mnóstwo: ataki, absorpcja, kontrataki, martwy ciąg na linie, by wyciągnąć przeciwnika z kontrataku itp. Naprawdę można się zakochać w tym sporcie, mimo że ludziom z ulicy kojarzy się piknikowo. I nie ma się czemu dziwić, bo przecież do niedawna wyczynowców u nas nie było. Nikt nie tłumaczył regulaminów, a o skali niewiedzy świadczy fakt, że jeden z niedawnych ministrów sportu dziwił się w ogóle, że taki sport istnieje. Nas to jednak cieszy, że jesteśmy niszą, mamy sporo do zrobienia i sporo chęci.
Skąd pochodzą zawodnicy?
Głównie z Warszawy i Mazowsza, bo tam wszystko ruszyło i zaczęło promieniować na inne części Polski, na Wybrzeże: Pomorskie i Zachodniopomorskie, na Dolnośląskie, Łódzkie. Zaczęło się pączkowanie, a kluby bardzo szybko się organizują. Jeśli chodzi o kadrę narodową, przeszkoliliśmy ponad 200 osób, a po półtora roku działalności wyselekcjonowaliśmy 41 najlepszych, których z imienia i nazwiska zgłosiliśmy do MSiT.
Widziałem, że jednym z elementów treningu jest przeciąganie krótkiej liny jeden na jednego.
Kiedy drużyna stoi przy linie, to sukces idzie na konto wszystkich, ale kto na niego pracuje? Jednym z moich koników jest psychologia. Otóż znane jest zjawisko próżniactwa społecznego, widoczne np. w ulu, gdzie truteń udaje, że pracuje. Bo w grupie można się zamaskować i stwarzać pozory, tyle że nie zawsze pracuje ten, kto robi krzywą minę przy linie i udaje. Zatem zajęcia w dwójkach, na krótkich linach, dla zawodników są treningiem, a dla nas testem. Czasem robimy takie testy i o nich informujemy, a czasem tylko w formie zabawy. Kto jednak uważnie obserwuje, domyśla się, o co chodzi.
A jakie niebezpieczeństwa unoszą się w okolicach liny?
Klas wagowych nie powołano do życia po to, by było trudniej, lecz po to, by było bezpieczniej. Różnica w wadze drużyny powyżej 100 kg to już niebezpieczna rozgrywka, występują przecież potężne szarpnięcia powyżej tony. Ta różnica powinna więc wynosić nie więcej niż 40 kg. Wypadki? Nadwerężenia stawów, naderwania włókien mięśniowych, obtarcia skóry, siniaki, ale bywają i gorsze rzeczy. Głównym źródłem zagrożeń jest bowiem brak znajomości regulaminów i niestosowanie się do nich. Jestem właśnie uwikłany w procedurę sprawy sądowej pomiędzy uczniem a jego szkołą. Mianowicie podczas szkolnego dnia sportu odbył się konkurs przeciągania liny, do którego nie użyto właściwego sprzętu, tylko cienką linkę wspinaczkową. Jeden z chłopaków był tak ambitny, tak chciał pomóc, że owinął ją sobie wokół dłoni. Dalej chyba już się pan domyśla – zadziałała potężna siła i kości śródręcza zostały pogruchotane jak w imadle. Na domiar złego, ten chłopak okazał się wschodzącym talentem szczypiorniaka, a poprzez półtoraroczną rehabilitację stracił szansę na dużą karierę. Gdy lina jest odpowiednio gruba, nie da się jej w ten sposób owinąć, ale w opisanym przypadku nauczyciel dał komendę, machina ruszyła i stało się. Ja w tej sprawie nie zostałem zaprzysiężony, więc biegłym sądowym nie jestem, ale kimś w rodzaju rzeczoznawcy. A zatem przestrzegamy reguł, bo podczas zwykłego tańca też można złamać nogę.
Funkcjonują w Waszej dyscyplinie gwiazdy sportu?
W wydaniu krajowym nie. My się dopiero formujemy, więc nie będziemy sprawy naciągać i udawać kogoś, kim nie jesteśmy. Za to jesteśmy dumni z faktu, że – powtórzę – tak dynamicznie się rozwijamy. We wrześniu drużyna pod polską flagą, po raz pierwszy w historii, wystartuje w oficjalnych MŚ w przeciąganiu liny, na które wybieramy się do szwedzkiego Malmoe.
Wiem, że Szwedzi mają w tej dyscyplinie spore tradycje. A kto rządzi na świecie?
Aktualnie najlepszą ekipą w plenerowym przeciąganiu liny jest Szwajcaria, która na zeszłorocznych ME w Belfaście (Irlandia) zdobyła osiem tytułów na dziewięć możliwych. I generalnie na trawie króluje Stary Kontynent, natomiast pod dachem bywa różnie, tu liczą się też Azjaci i południowa Afryka.
A czy ktokolwiek na świecie żyje z przeciągania liny?
Nie znam takich przypadków, jesteśmy stuprocentowymi amatorami.
Na koniec, dla ewentualnych zainteresowanych – wciąż poszukujecie kandydatów do reprezentacji?
Wciąż poszukujemy i sponsorów, i kandydatów do kadry, czyli siłowo-wytrzymałościowych talentów. Dodam, że przeciąganie liny daje szansę na tzw. drugie sportowe życie. Jest m.in. dla tych, którzy wypalili się nieco w swojej dyscyplinie lub trochę w niej zestarzeli, tym sposobem pozyskaliśmy np. wicemistrza Europy w armwrestlingu (siłowanie na rękę), medalistów MŚ w karate, chłopaków z kulturystyki czy podnoszenia ciężarów. Dajemy szansę na przedłużenie kariery tym, którzy zatracają powoli szybkościowe cechy motoryczne, ale wciąż mają siłę mięśniową, bo ona utrzymuje się najdłużej. Dojrzały facet, który zaczyna siwieć na skroniach, byłby już dawno po karierze w sportach precyzyjnych, u nas natomiast czterdziestolatek to „świeżak”. Mamy crossfitowców, którzy przyszli i najpierw z nas się śmiali, ale gdy stanęli przy linie, to oddali nam szacunek. No i poszukujemy też pań, np. fitnessek, bo trochę jeszcze brakuje ich w drużynie.
Rozmawiał Wojciech Koerber
Dariusz Bajkowski – urodził się 8.05.1966 roku w Połczynie-Zdroju. Karate zaczął uprawiać w 18. roku życia, a po przygodzie zawodniczej odkrył w sobie talent szkoleniowy. Wytrenował ponad 40 mistrzów świata i Europy w różnych konkurencjach karate. Był wielokrotnie nagradzany przez ministrów sportu za wybitne osiągnięcia szkoleniowe, otrzymał brązową odznakę „Za Zasługi dla Sportu”. Zagrał rolę aktorską oraz był choreografem walk w filmie pełnometrażowym i serialu „Skorumpowani”. Prowadzi w Warszawie swój klub cross-fitness i sportów walki: KIME Szkoła Walk (www.szkolawalk.pl). Jest prezesem Polskiego Związku Przeciągania Liny (www.pzpl.pl).
źródło: Wrocław pl
Dodaj komentarz
Komentarze (0)